- Liściaste ognie szperacza, wyszeptał behawiorysta roztrzęsionymi wargami, na widok wejścia do pieczary wyłaniającego się zza załomu skały. Jeden z cieszących się sławą o międzyplanetarnym zasięgu uczonych kryptologów tak właśnie przetłumaczył napis mający jakoby znajdować się u wejścia do siedziby zwierza. I oto teraz uczony miał przekonać się o prawdzie relacji tych nielicznych, którzy dotarli aż tak blisko rezydencji potwora.
Wiatr przywiał od strony oceanu zapach wodorostów. W powietrzu nie dawało się jednak wyczuć woni ani czosnku ani amoniaku. A przecież była pora kolacji i Wielki MU był z pewnością w domowych pieleszach. Pod uczonym ugięły się kolana, bo nagle wydało mu się, iż od strony tych właśnie pieleszy dobiegło ciche chrząkniecie. Czy aby na pewno Mucuś jadł już dzisiaj?! - pomyślał uczony. Zrobił krok naprzód, lecz zaraz potem nogi odmówiły mu posłuszeństwa, gdy chrząknięcie czy też mlaśnięcie powtórzyło się.
- Za stary jestem do tej roboty, szepnął do siebie uczony. Bliski omdlenia, usiadł na ziemi opierając się plecami o skałę. Podniósł do oczu zawieszoną na szyi lornetkę, skierował ją na wejście i wyregulował ostrość. Długą chwilę patrzył, potem zdziwił się, że nic nie widać, następnie po chwili głębszego zastanowienia ściągnął zabezpieczenie z jej okularów. Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjął notatnik z zatkniętym ołówkiem (w różowe i niebieskie krokodylki) i kieszonkowe wydanie Małego Bestiariusza.
- Liściaste ognie szperacza... Szkła powiększyły misternie rzeźbioną wstęgę wijącą się nad wejściem, gdzie powyginane wypukłe litery wplecione w skomplikowany motyw roślinny, układały się półkoliście w prawie nieczytelny napis. Drżąca ręka ujęła ołówek kopiując niewyraźne znaki.
- L... I... S... C... I... LISCI... A... T... E... Mozolnie przesylabizował pierwsze słowo.
LISCIATE... Coś tu jest... nie tak... powiedział z wahaniem. Coś tu się, że tak powiem... nie zgadza... psia kostka...
Spróbujmy jeszcze raz. Co prawda płaskorzeźba przedstawia jakby liście... A może płomienie?... Miejscami bardzo zatarte i w dodatku posłużono się alfabetem znanym jedynie z podręczników do archeologii międzygalaktycznej... Ale coś tu jest nie tak! Psia kostka, powiadam...
L... I... a może to jest A... No, dobrze... L... A... S... C... I... A...T... E... LASCIATE... OG... OGNI... SZPER... SPERANZA... Aha, jest jeszcze coś dalej.... VOI... CH’ENTRATE...
- Dziwna sprawa, mruknął. - Przeintelektualizowane to-to. Oto przykład zgubnego wpływu intelektu na życie jednostki. Krótko mówiąc: rzuciło się na mózg biedactwu... W tym momencie poderwał się na równe nogi, bo tuż za sobą usłyszał coś jakby chichot i zaraz potem odgłos wielu uciekających lekkich kroków. Obejrzał się, lecz nikogo nie było.
- Jak praca, to praca... - powiedział nie ruszając się z miejsca.
- Do roboty! - zachęcił się ponownie. - W końcu to tylko o rzut kamieniem. Schował wszystkie swoje manatki i ruszył w stronę pieczary, oglądając się co chwilę. Szedł coraz wolniej i coraz bardziej na palcach. Potem jeszcze wolniej i jeszcze bardziej na palcach. A potem jeszcze, jeszcze wolniej i o wiele bardziej na palcach niż poprzednio. A jeszcze potem, o wiele, wiele wolniej i już bez butów. W ten sposób do wieczora pokonał prawie połowę drogi do groty. Tak... to był bardzo uparty uczony! Jeden z tych, u których głód wiedzy zabija instynkt samozachowawczy. Na koniec usłyszał szmer za plecami i z zamkniętymi oczami pognał jak sarna [to takie zwierzę] na oślep przed siebie. Zdał sobie sprawę ze swej nadludzkiej (trochę mimowolnej) odwagi dopiero gdy uderzył głową o drzwi. Huk odbił się siedmiokrotnym echem gdzieś w czeluściach góry. Drzwi ustąpiły, skrzypiąc. Uczony zachwiał się, lecz nie upadł. Zobaczył ciemność. Nieprzeniknioną ciemność... Czerń bez dna... W jej głębi rozbłysły dwie fosforyzujące źrenice...